czwartek, 22 września 2016

Wsciek na maxa

Wscieklosc jaka dzisiaj czuje trudno opisac. Wscieklosc na wszystko i na wszystkich. Na siebie takze. Nie mam pojecia czy to jeden z 'tych' dni w miesiacu, choc watpie, bo nie miewam 'tych' dni. Zdarzaja sie one niezmiernie zadko i nie maja stalej pory wystepowania. Nie wiem czy maja cokolwiek wspolnego z cyklem czy poprostu wystepuja ze wzgledu na rozne okolicznosci. Czasem byle gowno wywoluje cala lawine wscieklosci i biada temu kto jeszcze bardziej podniesie mi cisnienie.
Byc moze tak tez stalo sie i dzis. Rano bylo jeszcze wszystko w porzadku az do momentu gdy bylam w drodze do pracy. Spokojna podroz zaklocily roboty drogowe i objazdy. Wlaczylam nawigacje by zobaczyc gdzie sa najwieksze korki po czym ninejsza nawigacja wyprowadzila mnie na jakas totalnie wyssana z palca trase co mnie wkurwilo niesamowicie, bo oznaczalo to, ze bede w pracy pozniej niz zamierzalam. W trakcie tej podrozy rozmawialam przez telefon z D, ktory wyczuwajac moje cisnienie postanowil zostawic mnie w spokoju. Z reguly nie mam problemu ze skupieniem sia na trasie, nawigacji i rozmowa, ale dzis rano ogarnal mnie wsciek i jak tylko rozlaczylam sie z D posypala sie lawina przeklenstw i zlorzeczen pod adresem drog i nawigacji. W takich momentach pieknie jest znac przynajmniej dwa jezyki i tworzyc kombinacje zlozone z tych najsoczystrzych slowek w obu jezykach. Ulga gwarantowana. Gdy juz bylam na stosownej trasie (choc nadal w korku) oddzwonilam do D i uzgodnilismy, ze sie spotkamy po mojej pracy. Celem mojej podrozy dzis rano byl wielki szpital i z gory wiedzialam, ze nawet jesli bez problemu wjade na parking i znajde miejsce do przycupniecia to osobna misja jest zlokalizowanie budynku i oddzialu na ktorym mam byc. Tak jak przewidzialam, znalezienie tego oddzialu zajelo mi chwile i wymagalo dluzszego spaceru. W koncu dotarlam tam 15min pozniej niz planowalam, ale to jeszcze dalo sie przelknac. Byc moze wlasnie ten poranny dojazd do pracy odpalil lont. Trudno mi dokladnie wskazac palcem co to bylo. Wiem tylko, ze jak juz dojechalam na parking szpitala to sie we mnie cos gotowalo, mialam natlok mysli na temat mojej sytuacji z D i z B pomieszanych z probami koncentracji na znalezieniu miejsca do ktorego mialam dotrzec. Kazda moja mysl byla okraszona sarkazmem i kpina i pokonujac kolejny szpitalny korytarz burknelam sobie pod nosem, ze ogolnie rzecz biorac cala moja sytuacja jest pojebana i mnie wszystko wkurwia. Ale nie mialam juz czasu sie nad tym rozwodzic, bo w koncu dotarlam na miejsce dzisiejszej pracy. Na tymze miejscu byl facet, ktory zaczal opowiadac swoje historie zyciowe, a ja na prawde nie mialam ochoty ich sluchac. O czyms tam z grzecznosci z nim pogadalam, zrobilam co mialam zrobic i postanowilam sie szybko i dyskretnie ulotnic, bo odnioslam wrazenie, ze facet zaraz mnie zapyta czy mam ochote na kawe. Byc moze sie mylilam, ale moje przeczucie z reguly sie sprawdza. Nie chcialo mi sie dzis glupio usmiechac i grzecznie odmawiac.
Pomaszerowalam na parking i do samochodu, a bylam tak pograzona w myslach, ze nawet nie zdalam sobie sprawy, ze ide jakas okrezna droga. Dopiero przed parkingiem sie obudzilam i uznalam, ze to nie jest dobry dzien. Na szczescie droga powrotna przebiegla bez problemow, ale natlok mysli nie dawal mi spokoju. Potem podjechalam do sklepu, zaparkowalam i juz do niego szlam gdy zdalam sobie sparwe, ze dzis do tego sklepu nie ma sensu isc, bo dzis nie ma tam tego co potrzebuje. Poprostu dzisiejszy dzien to jakas masakra.
Wkurwia mnie to, ze moje zycie jest jakie jest, wkurwia mnie, ze B nadal tu ze mna mieszka choc ma sie wyprowadzic w nastepny weekend. Moglby wczesniej, ale nie, nie on, u niego wszystko musi trwac 5 razy dluzej niz u normalnych ludzi. Moglabym mu zrobic jazde bez trzymanki i wywalic jego graty na ulice, ale nie chce tak konczyc ze wzgledu na naszego syna. Musze cierpliwie czekac az zabierze swa szacowna dupe i sie wyniesie. Wogole cale zycie musze na cos lub na kogos czekac. Troche mi sie to znudzilo. Nie znosze sie spozniac wiec to przewaznie ja czekam, bo inni jakos maja czas w dalekim powazaniu. B w tym przoduje oczywiscie. Przez 10 lat bycia 'razem' to zawsze ja na niego czekam az sie wyblogoslawi z lazienki i laskawie wyjdzie z domu i zejdzie do samochodu. To ja czekam az cos zrobi, w tym 9 pieprzonych lat na pomalowanie barierki na balkonie. W koncu sama ja oszlifowalam szlifierka D i pomalowalam. Bo mnie jasny szlag trafil i wszyscy swieci. Bo sie nie bede powtarzac i nie bede posadzana o 'trucie dupy'. Kurwa.

Wkurwia mnie sytuacja z D; to, ze jest jak jest, ze nie mozemy byc razem tak jak to byc powinno, ze nie moge wszystkim rzucic, wyprowadzic sie i z nim mieszkac. Bo mam dziecko, ktore po takiej akcji byloby skrecone do konca zycia. Bo musielibysmy sie wyprowadzic z tej zakutej wsi by uniknac szykan i byc moze rozbitych okien. Nie jestem matka, ktora potrafi takie cos zafundowac swemu dziecku, bo sie zakochalam. To nie wchodzi w gre. Wkurwia mnie, ze D daje sie traktowac swej zonie tak jak ona go traktuje. Taki facet jak on, o prawdziwie arystokratycznych manierach i zachowaniu (kto by pomyslal, to 'tylko' mechanik), z sercem na tacy, potafiacy kochac bez granic (mam lzy w oczach jak to pisze, sorry za bledy, slabo widze przez lzy) i daje sie traktowac jak szmate. Poprostu za dobry jest. Zbyt cierpliwy. Zdarza mu sie eksplodowac, ale to jak kropla w morzu. Potem czuje sie winny, ze ekspodowal. Powtarzam mu, ze ma do tego pelne prawo, ze ktos inny by nie tylko eksplodowal, ale tez spalil mosty. A on sie boi spalic te mosty. I to mnie wkurwia. A nie powinno. Dlaczego? Bo jaki ma sens palenie mostow? Jaki ma sens jego odejscie od zony? I tak nie moge z nim byc ze wzgledu na syna. Wiec po co? Musialby byc sam, mieszkac sam. Ja nie moge z nim zamieszkac. Moja czesc 'ego' mowi: 'A czemu nie? Moze tak byloby lepiej? Niech ja zostawi w cholere, niech pinda wie jak sie zyje, ksiezniczka na ziarnku grochu. Lepiej by mial jakby byl sam, bez tego wrzoda na dupie.' No ale potem mysle, ze to nie fair, ze nie moge tego wymagac i oczekiwac jesli nie moge z nim byc. D sam powiedzial, ze nie wie czy dalby rade byc sam, nie jest do tego przyzwyczajony, nigdy nie byl sam, byc moze mentalnie nie dalby rady. Ja nie mam z tym problemu, ale nie moge oczekiwac, ze D lub ktokolwiek inny tez tak moze. To co jest proste i oczywiste dla mnie nie musi byc takie dla innych. Nie mniej jednak mam z tym problem, trudno jest mi pogodzic sie z tym, ze D daje sie traktowac jak smiec. W gruncie rzeczy, nie bede z tym walczyc, nie pogodze sie z tym nigdy. Nie ma sie z czym godzic. Nikt nie powinien byc tak traktowany, nie wazne jaki kto jest. Nie opisywalam roznych sytuacji jakie mialy miejsce miedzy D a jego zona, bo to osobna bajka, poza tym wiem, ze D nawet nie mowi mi o wszystkim. Dlaczego? Bo mu wstyd. Tak jak ja, nie wiem czy kiedykolwiek bede w stanie powiedziec jakie rzeczy tolerowalam bedac z B. Wstyd to malo powiedziane. Nikt nigdy nie powinien byc tak traktowany wiec nie pogodze sie z tym. Skonczylam z tolerowaniem takiego gowna. Tak tez powiedzialam D. Powiedzialam mu kiedys zeby nie oczekiwal, ze bede spokojnie obserwowac jak jest traktowany. Zawsze dostaje ode mnie kazanie gdy sie daje traktowac jak smiec. Wydaje mi sie, ze poniekad to lubi, motywuje go to do robienia czegos w tym temacie. Nie poddawania sie. Potrzebuje jakiegos 'szturchniecia'.
Wkurwia mnie, ze nie potrafie od niego odejsc, bo boje sie, ze jak odejde to go strace na zawsze. Nie dalabym chyba rady. Za bardzo go kocham. Jesli nawet wtedy odszedlby od zony i moglby byc ze mna to ja nie bede mogla z nim byc. Jaki jest wiec w tym sens? Sa dwa wyjscia. Albo byc z nim tak jak jestem, w ukryciu i po czesci, albo wogole. Co mam wybrac jesli D powoduje, ze wiem ze zyje, ze wiem co to milosc, ze doswiadczam bliskosci takiej jakiej nigdy wczesniej nie doswiadczylam i myslalam, ze to wymysly nacpanych poetow? Wymysly, z ktorych kiedys sie smialam, mowilam, ze to mydlane bzdury. Co jesli ktos jest idealny dla Ciebie? Jesli te mydlane bzdury okazuja sie prawda i rzeczywistoscia? Jesli bycie z tym kims  jest jedna wielka radoscia, ukojeniem i azylem? Co wtedy? Jestes w stanie tak poprostu tym walnac i to olac? Tylko dlatego, ze ludziom sie to nie podoba? Bo ktos jest w zwiazku malzenskim? I co z tego wynika? Tak jak wspomnialam w jakims wpisie, rownie dobrze moglabym powiedziec, ze jestem astronautka, bo czytalam cos na ten temat. Tak jak powiedzenie mowi, to, ze ktos jest w garazu nie znaczy ze jest samochodem.

Po pracy spotkalam sie z D, tak jak sie umowilismy. Z powodu caloksztaltu wscieklosci nie mialam ochoty byc dzis punktualna. Na iles ostatnich spotkan przyjezdzalam o czasie, a D sie spoznial, bo zawsze cos go tam przytrzymalo. Nie twierdze, ze robil to specjalnie, ale wiem tez, ze nie lubi czekac. No coz, mnie sie to tez znudzilo. W cholere mi sie to przejadlo. Tak wiec przyjechalam, o ja cie krece, pare minut pozniej. I cos mi mowi, ze tak juz bede robic, bo czuje na 100km, ze D poprostu nie chce sie czekac 2min i dlatego przyjezdza pozniej. Trudno, skoro tak to bedziemy tracic czas, ktory moglibysmy spedzic razem. Widze, ze cala punktualnosc i czekanie w moim zyciu jest o dupe roztrzasc wiec tyle na ten temat. Nie bede czekac. Nawet tego nie skomentowal, bo mysle, ze doskonale wiedzial o co chodzi.
Niestety, nie bylo to zbyt radosne spotkanie. Nie umialam zmienic swego nastroju, a D od razu wiedzial co sie ze mna dzieje. Sam tez nie czul sie najlepiej, bo, jak wspomnialam wczesniej, jego zona ma wolne w tym tygodniu i nie moglismy sie spotkykac tak jak bysmy chcieli. Takze, przez moja sytuacje z B i jego organizowanie mieszkania. Okres przejsciowy, ale i tak do dupy. Siedzielismy prawie godzine w samochodzie na jakims parkingu przez godzine trzymajac sie za rece i nie mowiac zbyt wiele, nie bylam w stanie. Nie bylo sensu mowic o tym co wyzej opisalam, bo D to doskonale wie i zna na pamiec. Wystraczy, ze spojrzy na mnie i juz wie to wszystko co tu opisalam. Rozmawialismy o tym wiele razy. O czym tu gadac? Nie ma wyjscia z tej sytuacji. A jesli nawet jest to nie jest to wyjscie szczesliwe. Siedzialam z nim i bylam wsciekla na niego i na siebie. Choc wiem, ze nie powinnam byc na niego zla. Za co? Za to ze kocha? Za to ze ja go kocham? Za to, ze nie moze odejsc od zony? Po co? I tak nie moge z nim byc.

Spytal: 'Czy ze mna ok?' Powiedzialam szczerze, ze nie i ze lepiej niech juz sobie idzie. Zanim sie rozkleje, wybuchne, powiem mu co mysle, ze daje soba pomiatac i jak mnie to zajebiscie boli. Ze chce z nim byc na zawsze, ze go pragne, ze nie umiem go zostawic i olac i co z tego? Po co co wszystko? Jaki to ma sens i do czego zmierza? Do ciemnej dupy zmierza. Do niczego. On wtedy zapyta: 'Chcesz to przerwac? Chcesz przestac sie spotykac?' A ja powiem, ze nie, ze nie umiem, nie dam rady i nie bede udawac bohatera i twardzelki. Nie umiem tak.
Pocalowalismy sie na pozegnanie, wysiadl z mojego samochodu, odpalilam i odjechalam tak szybko jak sie dalo ze lzami w oczach. Teraz mamy dlugi weekend, wygladalo na to, ze nie bedziemy mogli sie spotkac jutro, ale moze sie uda. Choc nie wiem czy bede w stanie. Zalezy jak sie bede czula, nie chcialabym spedzic z nim czasu ryczac w jego rekaw. Byc moze spotkamy sie dopiero we wtorek, nawet nie wiem.
Teraz piszemy smsy i mu napisalam, ze czuje sie jakbym mu tylko przeszkadzala w jego w 'ulozonym' zyciu, bo to, ze sie kochamy nic nie zmienia i wogle chce jego i naszego szczescia, ale wale glowa w mur. I tyle. I nie wiem co dalej.

Czarna Kawa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz